Hanna Kordalska-Rosiek: Maska

Hanna Kordalska-Rosiek: Maska

Lubił swoją pracę. Nie przeszkadzało mu, że musi nosić maskę. Taki podpisał kontrakt i tak było dobrze. Maska w której przychodził do pracy była trochę niedorzeczna, całkowicie nijaka, ale dzięki temu miał spokój. Od dziecka nienawidził przymusu i udawania. Przez awersję do sztucznych uprzejmości, ukrywania niechęci, wycofał się z relacji towarzyskich, stał się samotnikiem i na swój sposób zdziczał, ale tak było dla niego lepiej. Jako dziwak nic nie musiał, był na specjalnych prawach. Jedyne co musiał, to umrzeć, ale na to miał jeszcze sporo czasu i wcale nie było mu do tego spieszno.

Poprzednią pracę stracił, bo – jak napisano w wypowiedzeniu – „nie był otwarty na kontakty z klientami”, a w bezpośredniej rozmowie dowiedział się, że jest ponurym i odpychającym typem, milczkiem, który powinien zrobić coś z twarzą, bo nie przystaje do czasów w których żyje i z taką miną mógłby straszyć dzieci – to wszystko na odchodnym wykrzyczała mu prosto w twarz asystentka dyrektora. Słuchał jej z kamiennym spokojem, prawie nie mrugał, choć wiedział, że jego powściągliwość coraz bardziej wyprowadza ją z równowagi. Gdy nabrała powietrza, by we wściekłym zapętleniu jak żużlowiec wziąć następne okrążenie, zapytał: – To wszystko? Zamilkła zaskoczona. – Tak, to wszystko, żegnam! – odpowiedziała ze złością i obrażona przestała go zauważać.

Przez następne pół roku szukał pracy. Czytał w internecie ogłoszenia, przeglądał gazety, wiedział, że nie będzie łatwo, bo opinia o nim, którą dołączono do zwolnienia, była najzwyczajniej „wilczym biletem”.

Miał szczęście. Trafił na komunikat: „ Muzeum Masek poszukuje pracownika do pilnowania ekspozycji stałej”. Można powiedzieć, że znalazł się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie, bo w chwili, gdy drobna kobieta w masce przyklejała kartkę do zewnętrznej ściany tuż przy kasie muzealnej. Był pierwszym i ostatnim czytelnikiem ogłoszenia. Od razu zgłosił się w dziale kadr i został zatrudniony.

Wszystko potoczyło się szybko i bez najmniejszych kłopotów. Podpisał kontrakt, zgodził się na maskę i miał wrażenie, że opinia, która przecież miała przekreślić jego przyszłość, stała się argumentem przemawiającym na jego korzyść.

– Witamy w gronie pracowników muzeum – usłyszał od krępego mężczyzny w masce. I tyle.

Bardzo był zadowolony, nareszcie nie czuł przymusu, mógł być smutny, szyderczy, nijaki, nikomu nie musiał się tłumaczyć ze swoich nastrojów. Maska uczyniła go wolnym i swobodnym.

Dziewczyna, która przyklejała ogłoszenie okazała się miłą, powściągliwą koleżanką i lubił z nią razem milczeć, bo rozmawiali mało, tylko „cześć”, „o, już jesteś” i takie tam, zdawkowe, ale zawsze miłe oznaki, że się zauważyli i, że się na swój widok ucieszyli. Wyraźnie ciągnęło ich do siebie. Gdy zachorowała i nie było jej przez tydzień, odczuł boleśnie jej brak. Zrozumiał, że jest mu na swój sposób bliska, bo gdyby tak się miał zastanowić, to przecież nigdy nie miał nikogo i dzięki niej poczuł, że fajnie być we dwoje, nawet jeśli się milczy, bo to jest zupełnie inne milczenie, takie jakby pełne tlenu i dobrej energii.

Nie znał jej twarzy, to znaczy jej prawdziwej twarzy, tej, która była pod maską. Znał jej głos, jej ruchy, no i oczywiście piękne rude włosy, które mieniły się na jej ramionach, była drobna, zgrabna, krucha i delikatna.

Gdy wróciła do pracy wiedział już, że chciałby się z nią spotykać, razem z nią pić kawę, słuchać muzyki, trzymać za rękę… dalej jego marzenia nie sięgały, bo była to dla niego całkowicie nowa sytuacja. Nigdy wcześniej za nikim nie tęsknił, nie odczuwał czyjegoś braku. A teraz rósł w nim niepokój, co zrobi, jeśli ona odmówi.

Nie odmówiła. Ucieszyła się. Umówili się tego samego dnia w kawiarni. Pierwszy raz bez masek. Obiecał wpiąć w klapę marynarki czerwoną różę. Ona nic nie musiała, miała charakterystyczne rude włosy, które znał i podziwiał każdego dnia.

Punktualnie zjawili się w kawiarni, właściwie przyszli równocześnie. Zmieszani, speszeni, zderzyli się ze sobą w drzwiach.

-Och, to ty – powiedziała patrząc na czerwoną różę, równocześnie ukradkiem zerkając na jego twarz. Bardzo zwyczajną, ani ładną, ani brzydką, trochę pyzatą, ale w gruncie rzeczy męską. Banalny nos, niebieskie oczy, przeciętne czoło. Czy zwróciłaby na niego uwagę na ulicy… pewnie nie, bo i dlaczego miałaby na niego patrzeć.

-Tak, to ja – odpowiedział i uważnie się jej przyjrzał. Przypominała mu kogoś, zaraz, zaraz, jaka podobna… tylko do kogo? – myślał gorączkowo – już wiem! Przypomniał sobie twarz nauczycielki fizyki, tej, która gnębiła go i złośliwie kazała zostawać po lekcjach, przez którą tracił ochotę do życia. Była jego zmorą i utrapieniem. Potem nagle i niespodziewanie się od niej uwolnił, bo na szczęście zachorowała i jednego dnia raz na zawsze zniknęła ze szkoły. Zdawało się, że całkowicie o niej zapomniał, wyparł ją z pamięci, a teraz miła mu osoba, ta z którą chciałby się spotykać, ma jej twarz.

W milczeniu pili kawę, a nawet zamówili lody, co jakiś czas spoglądali na siebie. Jednak było całkowicie inaczej niż w muzeum, czegoś brakowało, było sztywno, nie było miło. Czuli się obco, a nawet wrogo, jakby to nie była ich pierwsza randka, ale już ta ostatnia, ze wzajemnym wygaszeniem i niechęcią.

Pożegnali się pospiesznie i z ulgą, że nareszcie mogą odejść, każde w swoją stronę.

Już w maskach spotkali się w pracy następnego dnia. Ucieszyli się na swój widok jak ukochani, którzy się dawno nie widzieli, stęsknili za sobą i prawie rzucili sobie w ramiona.

– Chciałbym cię dzisiaj zaprosić do siebie – powiedział. Od razu po pracy poszlibyśmy do mnie, ale… w maskach – zgodzisz się?

-Tak, właśnie też o tym myślałam – odpowiedziała – oczywiście, zgadzam się z ochotą.

 

Hanna Kordalska - Rosiek

Hanna Kordalska-Rosiek

0

Dodaj komentarz